Coraz więcej imprez sportowych
ma swój zimowy odpowiednik. Bieganie czy maszerowanie w dużym
śniegu to zupełnie inny rodzaj wyzwania niż poruszanie się w
bardziej sprzyjających warunkach.
Kiedy kilka dni przed biegiem
zobaczyłam warunki na Śnieżniku postanowiłam biec w traperach...
W nocy przed biegiem miałam sen w którym widziałam grupę turystów
wspinających się na Śnieżnik o poranku za tymi turystami
startowali uczestnicy biegu. W tym śnie widziałam jeszcze kolejkę
do toalety i się przebudziłam. Była 2:30 i ciemna noc, nie miałam
zbyt wiele do zrobienia to nieśpiesznie zerwałam się z łóżka, w
toalecie był spokój na korytarzu nie za dużo ludzi. Zjadłam
śniadanko i czym prędzej zeszłam na dół. Spotkałam Przemka,
który powiedział, że jest minuta do startu, ale zdążyłam
jeszcze na wspólne zdjęcie i w drogę.
Bardzo szybko dotarliśmy na Śnieżnik i owczym pędem pognaliśmy za grupą biegaczy. Nagle grupa zaczęła zawracać i byliśmy na początku. Chwila zastanowienia dokąd biec dalej i nagle wszyscy biegliśmy już w innym kierunku. Czułam się jak Yeti, który musi sadzić duże kroki po śladach innych osób albo wytycza własne ślady w metrowym śniegu. Od czasu do czasu brak równowagi skutkował przewróceniem i spadkiem tempa. W pewnym momencie wszyscy mi uciekli poza jedną parą, która zaczęła sprawdzać trasę: „Jeśli będziemy podążali po śladach to nadłożymy kilometrów. Musimy znaleźć zielony szlak.”. Mateusz odważnie zapuścił się w gęsty las i znalazł zielony szlak, jak pionierzy zaczęliśmy go przecierać. Mateusz jako pierwszy, Gabriela druga i ja za nimi. Chwilę trzymaliśmy się razem aż dogoniła nas jedna zagubiona grupka. W którymś momencie jak zrobiłam postój na zawiązanie butów wszyscy się ode mnie oddali, ale ostatni byli w zasięgu wzroku.
W ten sposób dotarłam do drogi
asfaltowej na której próbowałam biec, nie było to łatwe,
ponieważ co chwila któryś but rozwiązywał się. Zwycięzca
poprzedniej edycji, który był z zagubioną grupką wyprzedził mnie
mówiąc, że nadłożyli 7 km, bardzo się ucieszyłam, że kolejna
zagubiona grupka dogania mnie, ponieważ nie byłam ostatnia. :-). W
niedługim czasie dogonił mnie Kamil, który chciał trzymać się
razem na biegu oraz Paweł dla którego miałam być Peacemakerem.
Chwilę porozmawialiśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Przez cały czas był śnieg,
momentami trochę mniejszy od ok. 20-50 centymetrów i śnieżyca,
wiało jak chciało. Robiliśmy krótkie postoje w miejscach gdzie
było zadaszenie i tak przemaszerowaliśmy do Lądka Zdrój. Byliśmy
bardzo mile zaskoczeni kiedy w Lądku czekał na nas Przemek,
ponieważ planowany postój miał być za Lądkiem i przed
Radochowem. Przemek pożyczył mi swoje rękawiczki a moje wziął do
wysuszenia w samochodzie, pojedliśmy, popiliśmy i w dalszą drogę
ruszyliśmy. Za Lądkiem ponownie się zatrzymaliśmy, pojedliśmy,
popiliśmy i w trasę wyruszyliśmy. Za nami był już tylko jeden
ostatni zawodnik a w zasadzie ostatni wojownik.
Nie zmieniałam butów, chociaż
Five Fingersy czekały w samochodzie, w mokrych traperach stopa nie
przemarzała i większą stabilność zachowywała.
Za Lądkiem było łatwiej, góry
były niższe i było mniej śniegu aż do całkowitego zniknięcia.
Nie biegliśmy za dużo, większość trasy maszerowaliśmy.
Trzymaliśmy się w cztery osoby od postoju był z nami Tadek –
Ultramen, który wcześniej
znajdował się z tyłu. Przy ruinach Zamku Karpień dałam się
pozytywnie zaskoczyć poprawionym oznaczeniem szlaku, 0 błądzenia.
:-) Za runiami zamku spotkaliśmy zagubionego Andrzeja, który bardzo
się ucieszył na nasz widok i dołączył do naszej drużyny. Przy
pięciu osobach mieliśmy problem z utrzymaniem właściwego tempa,
co chwila czekaliśmy na ostatnią osobę, żeby już nikt się nie
zgubił.
Motywacja była następująca:
czekała na nas zupa pomidorowa, gorąca, pachnąca
Scena jak z bajki: kociołek,
drewienka tylko kot nie palił fajki
Do zupy pajda chleba, czy coś
więcej do szczęścia potrzeba?
Organizator na śmiałe zmiany
się odważył i kiełbaski na ogniu dla nas usmażył.
Biegacze szczęśliwi, najedzeni
o dalszej wyprawie zapomnieli
Wsiedli do samochodu i pojechali
do przodu.
Na
punkcie z zupą osoba, którą miałam prowadzić jako peacemaker
zeszła z trasy bez wyraźnego powodu. Zrozumiałam
dlaczego na biegach górskich nie ma peacmakerów. Można komuś
pomóc przygotować się do biegu, przemierzyć razem szlaki itp. ale
bieg to wyzwanie z którym każdy musi się zmierzyć sam. Osoba,
którą miałam prowadzić dwa razy uciekła mi z inną grupą a
później nic nie dało go zmotywować żeby przyśpieszyć i
traciliśmy tempo... Na biegach ulicznych peacameker trzyma tempo i
albo ktoś daje radę je utrzymać albo się odłącza. W górach
ciężko mi było zostawić tego chłopaka samego a może właśnie
wtedy by zmężniał. Dużo się nauczyłam na tym biegu i kto wie
może właśnie to doświadczenie było mi potrzebne?
Od tego punktu trzymaliśmy się w trzy
osoby: ja, policjant oraz wojskowy, zestawienie przeciwstawnych
charakterów. Lubię od siebie wymagać, ale stawiam granice, nie
wszystko za wszelką cenę. Bieg to czas, kiedy możesz podziwiać
przyrodę, porozmawiać z innymi osobami, jest czas żeby usiąść i
coś zjeść na spokojnie, to czas kiedy możesz mieć przyjemność
z podejmowanego wysiłku w którym twój organizm wie, że w
podejmowanym wysiłku dbasz o niego a nie doprowadzasz do skrajnego
wyczerpania...
Kiedy zbiegaliśmy koledzy mnie
wyprzedzali, ale ileś razy im mówiłam „Jak chcecie biegnijcie
jesteś w lepszej formie niż ja, ja sobie spokojnie dojdę do
następnego punktu.” tak jak ja nie chciałam zostawić biegaczy
samych tak oni nie chcieli mnie zostawić samej. W Bardzie Śląskim
odezwało mi się kolano, w zeszłym roku kontuzja kolana
uniemożliwiła mi ukończenie wyścigu rowerowego, wiedziałam, że
muszę zejść na następnym punkcie, żeby nie nadwyrężyć kolana.
Kamil na początku podał mi rękę przy wchodzeniu pod górę a
później Andrzej pożyczył mi swoje kije. W pewnym momencie
zaczęłam mieć problem z koncentracją, polegałam na kolegach,
którzy pilnowali szlaku. Dziękuję im z całego serca, że zostali
ze mną do końca.
Doszłam do punktu na własnych nogach
i ucieszyłam się, że nie mam presji żeby walczyć do końca i nie
muszę nic nikomu udowodniać, byłam i jestem nadal bardzo
szczęśliwa, że dotarłam do tego miejsca, najdalej ze
wszystkich kobiet i mój zeszłoroczny rekord nie został pobity.
Kiedy byliśmy już z naszym supportem w ciepłym samochodzie
podziwiałam trasę z innej perspektywy, było ciemno, padał śnieg,
warunki na trasie znacznie się pogorszyły. Wiem, że koledzy
dotarli nad ranem do mety, ale już ich nie widziałam, ponieważ
wracałam z innymi kolegami do Wrocławia.
Jest w człowieku taka granica tzw.
granica ludzkich możliwości, którą z czasem można przesunąć,
ale w danej chwili trzeba umieć zrezygnować.
Zdjęcia pochodzą z prywatnej galerii osób organizujących i wspierających bieg.
Zdjęcia pochodzą z prywatnej galerii osób organizujących i wspierających bieg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz