Już pewien czas temu zachęcona zdobyciem Korony Maratonów Dolnego
Śląska chciałam wziąć udział w Zimowym Biegu Piasta na nartach
stylem klasycznym na dystansie 54km. Z powodu kontuzji ręki długo
zwlekałam z zapisem aż zapisy zostały zamknięte i kiedy myślałam,
że wszystko już stracone kilka dni przed biegiem znalazło się dla
mnie jedno miejsce...
Wszystko zaczęło się od książki Braina Tracy „Maksimum
osiągnięć. Dekalog skuteczności” w której opisywał jeśli
bardzo czegoś chcesz wtedy nagle otwierają się przed tobą nowe
możliwości. Pomodliłam się krótko: „Boże chcę wziąć udział
w tym biegu jesteś Bogiem Wszechmogącym więc działaj.”
W poniedziałek 29.02.2016r. napisałam do organizatorów o mojej
kontuzji i wielkiej chęci wzięcia udziału w tym biegu z zapytaniem
czy znalazłoby się jakieś miejsce, bo może ktoś zrezygnował i
czy jest możliwość wypożyczenia nart na bieg. Następnego dnia we
wtorek dostałam odpowiedź o możliwości wystartowania z ostatniego
sektora z prośbą o podanie moich danych oraz kilka linków do
wypożyczalni. Przeczytałam maila dopiero wieczorem i czym prędzej
odpisałam. W środę rano zadzwoniłam do wypożyczalni i dostałam
odpowiedź, że komplet (narty + buty + kijki) będzie na mnie czekał
w dniu biegu. Z noclegiem było nieco trudniej, ponieważ był wymóg
organizatora o odebraniu numerów startowych przynajmniej dzień
przed biegiem a na bieg było zapisanych ok. 1500 zawodników, część
osób przyjeżdżała z rodzinami i/albo osobami towarzyszącymi,
przez cały weekend były biegi na różnych dystansach tak więc
Szklarska Poręba była naprawdę oblężona. Wykonałam kilka
telefonów zanim usłyszałam w telefonie, że jest miejsce w
kwaterze Aura w pokoju dwuosobowym, który Pani policzyła mi jak za
1,5 osoby. Co ciekawe chwilę po mnie byli już chętni na pokój
dwuosobowy, ale pokój na mnie czekał. :-) Została jeszcze kwestia
dojazdu, w środę wieczorem zarejestrowałam się w serwisie
BlablaCar żeby zabrać się z jedną osobą do Szklarskiej Poręby.
Tomek – bo tak nazywał się kierowca podwiózł mnie do Jakuszyc i
poczekał aż odbiorę numer. Chwilę to trwało, ponieważ po
wszystkich staraniach na miejscu w biurze okazało się, że nie ma
mnie na liście startowej. :( Poprosiłam o kontakt z organizatorem,
wezwano osobę techniczną celem przeszukania wszystkich dostępnych
baz danych i padła szczęśliwa odpowiedź jest jeden wolny numer,
organizatorka wspominała o jednej osobie dla której miał być
odłożony ten ostatni już numer i chodziło o mnie. Teraz już
wszystko grało. Tomek podwiózł mnie pod kwaterę, chwila
niepewności czy telefoniczna rezerwacja się zgadza i wszystko się
zgadzało ładny pokoik z łazienką czekał na mnie, uszykowałam
sobie kolacyjkę i bardzo cieszyłam się z mojego jutrzejszego
startu. :-)
W sobotę po śniadaniu i spakowaniu wszystkich rzeczy udałam się
do autobusu dostarczonego przez organizatora, który jechał do
Jakuszyc. Podróż przebiegła bezproblemowo. Na miejscu odnalazłam
wypożyczalnią Daga Sport w której pożyczyłam narty, buty, kijki
oraz szmaciany stary numer na którym mogłam przypiąć swój numer
na agrafki. Na biegach narciarskich wszyscy zapisujący się w
normalnym terminie mają przewiązywane numery z materiału co jest
bardzo wygodne, ponieważ nie niszczy się wierzchniej odzieży.
Wykonałam standardowe czynności przed biegiem: szatnia, depozyt,
toaleta i byłam chyba z 10 minut przed planowanym startem z nartami
w ręku. Nadszedł moment na przypięcie nart, poprosiłam kolegę
obok żeby mi pomógł, bo mam narty z wypożyczalni i nie wiem jak
się do nich wpiąć, pomógł mi i już byłam gotowa do startu.
Przed startem usłyszałam jak jeden chłopak martwił się, że jest
za słabo przygotowany, ja mu na to, żeby się nie martwił, bo ja
mam biegówki pierwszy raz na nogach, nie chciał mi uwierzyć, ale
niektórym osobom po prostu brak wiary...
Nadeszła upragniona chwila, rozpoczął się wyścig, byłam na
prawym pasie żeby nie blokować szybkich zawodników i nagle
zorientowałam się, że już na starcie jestem na końcu. Usłyszałam
jak ktoś się mnie pytał: „Skąd jestem?”, „Który raz jestem
na nartach?”, ktoś inny krzyczał: „Dasz radę!” itp.
motywujące okrzyki. W końcu minęłam strefę z kibicami i zostałam
sama na trasie. Już na pierwszym kilometrze udało mi się
wyprzedzić jednego zawodnika, później drugiego. Poruszałam się w
tempie 10 minut na kilometr z czego bardzo się ucieszyłam. W
niedługim czasie trafiłam do pierwszego punktu sędziowskiego i
ktoś mi powiedział, że przy takim tempie nie uda mi się ukończyć
wyścigu, ale nie przejęłam się tym, w końcu wyścig dopiero się
rozpoczął a razem z nim zaczęły się góry. Moją pierwszą górę
pokonałam choinką i powoli zaczynałam mieć słabsze tempo. Po
chwili zaczął się mój pierwszy zjazd w tym sezonie. Kiedyś
jeździłam na nartach zjazdowych z Puchatka jakieś kilkanaście lat
temu, więc umiałam trochę hamować pługiem, ale na tej
nawierzchni nie bardzo mi to wychodziło. Hamowałam następującymi
technikami:
- lewostronną oraz prawostronną polegającą na przewróceniu się na lewą albo na prawą stronę ciała,
- góry w pupie, dosyć bolesna technika hamowania, ponieważ hamowanie w ten sposób często powoduje siniaki na pośladkach,
- yeti, przy tej technice człowiek upada na twarz, twarz jest cała w śniegu a inni biegacze zastanawiają się od kiedy yeti pojawił się w tych górach :-)
- zaklinacza, w tej technice woła się do nart powtarzające prośby typu: „Narty, narty zwolnijcie! Narty, narty zatrzymajcie się! O,ooo, narty!!!”
Tym sposobem zamiast zyskać na czasie, to traciłam na czasie,
ponieważ bałam się zjazdów. Na tym etapie wyprzedził mnie jeden
biegacz. Nie poddawałam się jednak i tak jak umiałam poruszałam
się do przodu. Dotarłam do pierwszego punktu żywieniowego na
którym wypiłam tylko herbatkę, bo nie chciałam, żeby ostatni
biegacz mnie wyprzedził. Nie ukrywam poruszałam się dość wolno,
ale dzięki temu miałam czas na podziwianie pięknych widoków :-),
przyglądałam się innym biegaczom, którzy rekreacyjnie poruszali
się na trasie. Ludzie byli bardzo życzliwi wobec mnie, jeden
biegacz poczęstował mnie mandarynką, jedna dziewczyna udzieliła
mi kilku wskazówek i na jednej górce jeden biegacz podał mi kijek
i mnie podciągnął. Chciał mnie jeszcze więcej podholować, ale
zdałam sobie sprawę, że powinnam poruszać się uczciwie i
podziękowałam za dalszą pomoc...
Koniec końców pokonałam 18km, to trochę tak jakby skończyć 18
lat i na tą okoliczność podjechał do mnie skuter z obsługi
zawodów z pytaniem „Czy wszystko w porządku, bo jestem ostatnim
zawodnikiem na trasie i w razie potrzeby mogą mnie dostarczyć na
metę?” Odmówiłam, ale oni powiedzieli, że będą czekać na
punkcie żywieniowych, który był już bardzo blisko. Spojrzałam na
zegarek, była 13 a o 14 był limit bycia na 32 kilometrze,
oszacowałam moje szanse i po prostu nie miałam szans dotrzeć tam
na czas, poprosiłam obsługę skutera o pomoc. Ratownicy chętnie mi
pomogli, ktoś podał mi herbatę, poczęstowałam się czekoladą i
mandarynkami na punkcie żywieniowym. Ratownicy zaproponowali, że
zawiozą mnie do bazy. Pomyślałam fajna sprawa przejechać się
skuterem po śniegu, bo nigdy tak nie jechałam więc się zgodziłam.
Na to oni rozwijają swoją przyczepkę rozpinają śpiwór i mówią
żebym się położyła razem z butami, z kurtką, tak też zrobiłam.
Zapięli śpiwór poprzypinali pasy, żeby mną nie telepało w
trakcie transportu, zapięli kabinę i w drogę. Polecili mi jakby
coś było nie tak to mam krzyczeć. Świetnie się jechało tym
skuterem, szum wiatru, śnieg, odczuwalne przełaje, ratownicy co
chwila się zatrzymywali i sprawdzali czy nic mi nie jest. Jak
dojechaliśmy na miejsce to razem udaliśmy się do karetki.
Sanitariusze pytali się co mi jest, ja no to, że ogólne
osłabienie, wychłodzenie i brak przygotowania. Zmierzono mi
ciśnienie (średnie), cukier (wysoki), dotlenienie organizmu (100%)
i w pewnym momencie sanitariusz się spytał: „Czy zrobić mi EKG?”
to grzecznie odpowiedziałam: „Jak pan uważa.” A on na to, że
pytał się lekarza. :-) Lekarz mnie przebadał i stwierdził, że
wszystko w porządku i mogę iść do bazy zawodów. Na moje pytanie
„W którą stronę mam iść?” lekarz stwierdził, że mam
problemy z orientacją i zawiozą mnie karetką. Tak więc dotarłam
na metę karetką pogotowia o czym nigdy nie pomyślałam, kiedy bieg
zaczynałam.
Podsumowując była to dla mnie świetna niezapomniana przygoda,
wracałam z dwoma starszymi panami po 60, którzy jak się okazało
brali udział w kilku marszach Jeleniogórską Kotliną, co też jest
moim marzeniem, żeby ją przemaszerować. Udzielili mi wskazówek w
zakresie tego przemarszu i zaproponowali, że w tym roku mogę się
do nich przyłączyć. Całą drogę do Wrocławia i postój
porozmawialiśmy, w zasadzie to ja bardziej słuchałam i
doświadczenia nabierałam. Tak więc cały wyjazd był z pożytkiem
dla duszy i ciała, bo to dla mnie nauka jak zmierzyć się z porażką
i odpowiednio przygotować do założonego celu. Trudne cele są do
osiągnięcia, ale wymagają włożenia w nie pracy i wysiłku.
Fajnie ze wystartowałaś teraz wiesz jak to jest :) i dobrze ze nic poważnego się nie stało, a co do orientacji to mnie powinni zabierać na każdych zawodach bo zawsze mam problemy co gdzie jest :-)
OdpowiedzUsuńNastępnym razem będzie lepiej
Powodzenia !!!