niedziela, 6 marca 2016

Mój pierwszy bieg narciarski

Już pewien czas temu zachęcona zdobyciem Korony Maratonów Dolnego Śląska chciałam wziąć udział w Zimowym Biegu Piasta na nartach stylem klasycznym na dystansie 54km. Z powodu kontuzji ręki długo zwlekałam z zapisem aż zapisy zostały zamknięte i kiedy myślałam, że wszystko już stracone kilka dni przed biegiem znalazło się dla mnie jedno miejsce...

Wszystko zaczęło się od książki Braina Tracy „Maksimum osiągnięć. Dekalog skuteczności” w której opisywał jeśli bardzo czegoś chcesz wtedy nagle otwierają się przed tobą nowe możliwości. Pomodliłam się krótko: „Boże chcę wziąć udział w tym biegu jesteś Bogiem Wszechmogącym więc działaj.”
W poniedziałek 29.02.2016r. napisałam do organizatorów o mojej kontuzji i wielkiej chęci wzięcia udziału w tym biegu z zapytaniem czy znalazłoby się jakieś miejsce, bo może ktoś zrezygnował i czy jest możliwość wypożyczenia nart na bieg. Następnego dnia we wtorek dostałam odpowiedź o możliwości wystartowania z ostatniego sektora z prośbą o podanie moich danych oraz kilka linków do wypożyczalni. Przeczytałam maila dopiero wieczorem i czym prędzej odpisałam. W środę rano zadzwoniłam do wypożyczalni i dostałam odpowiedź, że komplet (narty + buty + kijki) będzie na mnie czekał w dniu biegu. Z noclegiem było nieco trudniej, ponieważ był wymóg organizatora o odebraniu numerów startowych przynajmniej dzień przed biegiem a na bieg było zapisanych ok. 1500 zawodników, część osób przyjeżdżała z rodzinami i/albo osobami towarzyszącymi, przez cały weekend były biegi na różnych dystansach tak więc Szklarska Poręba była naprawdę oblężona. Wykonałam kilka telefonów zanim usłyszałam w telefonie, że jest miejsce w kwaterze Aura w pokoju dwuosobowym, który Pani policzyła mi jak za 1,5 osoby. Co ciekawe chwilę po mnie byli już chętni na pokój dwuosobowy, ale pokój na mnie czekał. :-) Została jeszcze kwestia dojazdu, w środę wieczorem zarejestrowałam się w serwisie BlablaCar żeby zabrać się z jedną osobą do Szklarskiej Poręby. Tomek – bo tak nazywał się kierowca podwiózł mnie do Jakuszyc i poczekał aż odbiorę numer. Chwilę to trwało, ponieważ po wszystkich staraniach na miejscu w biurze okazało się, że nie ma mnie na liście startowej. :( Poprosiłam o kontakt z organizatorem, wezwano osobę techniczną celem przeszukania wszystkich dostępnych baz danych i padła szczęśliwa odpowiedź jest jeden wolny numer, organizatorka wspominała o jednej osobie dla której miał być odłożony ten ostatni już numer i chodziło o mnie. Teraz już wszystko grało. Tomek podwiózł mnie pod kwaterę, chwila niepewności czy telefoniczna rezerwacja się zgadza i wszystko się zgadzało ładny pokoik z łazienką czekał na mnie, uszykowałam sobie kolacyjkę i bardzo cieszyłam się z mojego jutrzejszego startu. :-)
W sobotę po śniadaniu i spakowaniu wszystkich rzeczy udałam się do autobusu dostarczonego przez organizatora, który jechał do Jakuszyc. Podróż przebiegła bezproblemowo. Na miejscu odnalazłam wypożyczalnią Daga Sport w której pożyczyłam narty, buty, kijki oraz szmaciany stary numer na którym mogłam przypiąć swój numer na agrafki. Na biegach narciarskich wszyscy zapisujący się w normalnym terminie mają przewiązywane numery z materiału co jest bardzo wygodne, ponieważ nie niszczy się wierzchniej odzieży. Wykonałam standardowe czynności przed biegiem: szatnia, depozyt, toaleta i byłam chyba z 10 minut przed planowanym startem z nartami w ręku. Nadszedł moment na przypięcie nart, poprosiłam kolegę obok żeby mi pomógł, bo mam narty z wypożyczalni i nie wiem jak się do nich wpiąć, pomógł mi i już byłam gotowa do startu. Przed startem usłyszałam jak jeden chłopak martwił się, że jest za słabo przygotowany, ja mu na to, żeby się nie martwił, bo ja mam biegówki pierwszy raz na nogach, nie chciał mi uwierzyć, ale niektórym osobom po prostu brak wiary...
Nadeszła upragniona chwila, rozpoczął się wyścig, byłam na prawym pasie żeby nie blokować szybkich zawodników i nagle zorientowałam się, że już na starcie jestem na końcu. Usłyszałam jak ktoś się mnie pytał: „Skąd jestem?”, „Który raz jestem na nartach?”, ktoś inny krzyczał: „Dasz radę!” itp. motywujące okrzyki. W końcu minęłam strefę z kibicami i zostałam sama na trasie. Już na pierwszym kilometrze udało mi się wyprzedzić jednego zawodnika, później drugiego. Poruszałam się w tempie 10 minut na kilometr z czego bardzo się ucieszyłam. W niedługim czasie trafiłam do pierwszego punktu sędziowskiego i ktoś mi powiedział, że przy takim tempie nie uda mi się ukończyć wyścigu, ale nie przejęłam się tym, w końcu wyścig dopiero się rozpoczął a razem z nim zaczęły się góry. Moją pierwszą górę pokonałam choinką i powoli zaczynałam mieć słabsze tempo. Po chwili zaczął się mój pierwszy zjazd w tym sezonie. Kiedyś jeździłam na nartach zjazdowych z Puchatka jakieś kilkanaście lat temu, więc umiałam trochę hamować pługiem, ale na tej nawierzchni nie bardzo mi to wychodziło. Hamowałam następującymi technikami:
  • lewostronną oraz prawostronną polegającą na przewróceniu się na lewą albo na prawą stronę ciała,
  • góry w pupie, dosyć bolesna technika hamowania, ponieważ hamowanie w ten sposób często powoduje siniaki na pośladkach,
  • yeti, przy tej technice człowiek upada na twarz, twarz jest cała w śniegu a inni biegacze zastanawiają się od kiedy yeti pojawił się w tych górach :-)
  • zaklinacza, w tej technice woła się do nart powtarzające prośby typu: „Narty, narty zwolnijcie! Narty, narty zatrzymajcie się! O,ooo, narty!!!”
Tym sposobem zamiast zyskać na czasie, to traciłam na czasie, ponieważ bałam się zjazdów. Na tym etapie wyprzedził mnie jeden biegacz. Nie poddawałam się jednak i tak jak umiałam poruszałam się do przodu. Dotarłam do pierwszego punktu żywieniowego na którym wypiłam tylko herbatkę, bo nie chciałam, żeby ostatni biegacz mnie wyprzedził. Nie ukrywam poruszałam się dość wolno, ale dzięki temu miałam czas na podziwianie pięknych widoków :-), przyglądałam się innym biegaczom, którzy rekreacyjnie poruszali się na trasie. Ludzie byli bardzo życzliwi wobec mnie, jeden biegacz poczęstował mnie mandarynką, jedna dziewczyna udzieliła mi kilku wskazówek i na jednej górce jeden biegacz podał mi kijek i mnie podciągnął. Chciał mnie jeszcze więcej podholować, ale zdałam sobie sprawę, że powinnam poruszać się uczciwie i podziękowałam za dalszą pomoc...
Koniec końców pokonałam 18km, to trochę tak jakby skończyć 18 lat i na tą okoliczność podjechał do mnie skuter z obsługi zawodów z pytaniem „Czy wszystko w porządku, bo jestem ostatnim zawodnikiem na trasie i w razie potrzeby mogą mnie dostarczyć na metę?” Odmówiłam, ale oni powiedzieli, że będą czekać na punkcie żywieniowych, który był już bardzo blisko. Spojrzałam na zegarek, była 13 a o 14 był limit bycia na 32 kilometrze, oszacowałam moje szanse i po prostu nie miałam szans dotrzeć tam na czas, poprosiłam obsługę skutera o pomoc. Ratownicy chętnie mi pomogli, ktoś podał mi herbatę, poczęstowałam się czekoladą i mandarynkami na punkcie żywieniowym. Ratownicy zaproponowali, że zawiozą mnie do bazy. Pomyślałam fajna sprawa przejechać się skuterem po śniegu, bo nigdy tak nie jechałam więc się zgodziłam. Na to oni rozwijają swoją przyczepkę rozpinają śpiwór i mówią żebym się położyła razem z butami, z kurtką, tak też zrobiłam. Zapięli śpiwór poprzypinali pasy, żeby mną nie telepało w trakcie transportu, zapięli kabinę i w drogę. Polecili mi jakby coś było nie tak to mam krzyczeć. Świetnie się jechało tym skuterem, szum wiatru, śnieg, odczuwalne przełaje, ratownicy co chwila się zatrzymywali i sprawdzali czy nic mi nie jest. Jak dojechaliśmy na miejsce to razem udaliśmy się do karetki. Sanitariusze pytali się co mi jest, ja no to, że ogólne osłabienie, wychłodzenie i brak przygotowania. Zmierzono mi ciśnienie (średnie), cukier (wysoki), dotlenienie organizmu (100%) i w pewnym momencie sanitariusz się spytał: „Czy zrobić mi EKG?” to grzecznie odpowiedziałam: „Jak pan uważa.” A on na to, że pytał się lekarza. :-) Lekarz mnie przebadał i stwierdził, że wszystko w porządku i mogę iść do bazy zawodów. Na moje pytanie „W którą stronę mam iść?” lekarz stwierdził, że mam problemy z orientacją i zawiozą mnie karetką. Tak więc dotarłam na metę karetką pogotowia o czym nigdy nie pomyślałam, kiedy bieg zaczynałam.
Podsumowując była to dla mnie świetna niezapomniana przygoda, wracałam z dwoma starszymi panami po 60, którzy jak się okazało brali udział w kilku marszach Jeleniogórską Kotliną, co też jest moim marzeniem, żeby ją przemaszerować. Udzielili mi wskazówek w zakresie tego przemarszu i zaproponowali, że w tym roku mogę się do nich przyłączyć. Całą drogę do Wrocławia i postój porozmawialiśmy, w zasadzie to ja bardziej słuchałam i doświadczenia nabierałam. Tak więc cały wyjazd był z pożytkiem dla duszy i ciała, bo to dla mnie nauka jak zmierzyć się z porażką i odpowiednio przygotować do założonego celu. Trudne cele są do osiągnięcia, ale wymagają włożenia w nie pracy i wysiłku.

1 komentarz:

  1. Fajnie ze wystartowałaś teraz wiesz jak to jest :) i dobrze ze nic poważnego się nie stało, a co do orientacji to mnie powinni zabierać na każdych zawodach bo zawsze mam problemy co gdzie jest :-)
    Następnym razem będzie lepiej
    Powodzenia !!!

    OdpowiedzUsuń