Pierwszy raz wzięłam udział w wyścigu rowerowym przez Mazury
gdzie praktycznie cały czas jedzie się rowerem, ponieważ nie było
czasu na zbyt długie odpoczynki.
Jak na debiutanta przystało wybrałam dość długi wyścig,
ponieważ „Tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono.”, skąd mam
wiedzieć ile kilometrów jestem w stanie przejechać jeśli nie
spróbuję.
Za namową kolegi mój wybór padł na Pierścień Tysiąca Jezior
http://test.1008.pl/ ze względu
na malowniczą trasę z dużą ilością jezior. Rzeczywiście trasa
była bardzo ładna: pola, lasy, bociany, krowy na wolności, czysta
natura czyli coś pięknego.
1 Etap
Mój wyścig rozpoczęłam od wyłączenia telefonu komórkowego żeby
oszczędzić baterie i postanowiłam trzymać się mapy dostarczonej
przez organizatora. Wystartowałam jako jedna z ostatnich osób tak
więc na starcie miałam ok. 2 godziny straty do pierwszych
zawodników a czasy do których mieliśmy się odbić na punktach
były dostosowane do startujących dużo wcześniej. Tak więc było
ciężko, upał, jazda pod wiatr, momentami kiepskiej jakości asfalt
mocno dawał się we znaki, ale pomimo tych trudności dojechałam z
10 minutowym zapasem do pierwszego punktu.
2 Etap
Jadąc do drugiego punktu zgubiłam się w miejscowości Lidzbark
Warmiński i mocno szukałam kierunku na Biszynek, ale nie było
takiego oznaczenia. Skorzystałam z pomocy nadjeżdżającego
kierowcy, który sprawdził na swoim GPS-ie w którą stronę mam
jechać. Był to dla mnie bardzo trudny etap, ponieważ nie miałam
ze sobą wystarczającej ilości wody na tak długie przebywanie na
trasie i dopadło mnie osłabienie. Pociechą był mi jeden kibic
naprawiający dom, który mi pomachał i dodał otuchy. To zgubienie
się i trudne warunki pogodowe spowodowały ok. 0,5 godzinny poślizg
w stawieniu się na drugim punkcie. Miałam duży problem żeby
znaleźć ten punkt, przedzwoniłam na telefon do obsługi punktu i
po pewnym czasie wyjaśniło się, że punkt jest już zamknięty.
Zadzwoniłam do organizatora z pytaniem czy mam kontynuować wyścig
skoro jestem po limicie i w odpowiedzi usłyszałam: „Jedź
dalej.”. Spotkałam się z zawodnikiem Witkiem, który jechał za
mną i poczęstował mnie swoją słodką bułką, dokupiłam wody,
poczekałam aż on zrobi zakupy, pilnowaliśmy nawzajem swoich
rowerów, żeby nikt nam nie ukradł i dalej w drogę. :-)
3 Etap
Droga z Reszel prowadziła przez Świętą Lipkę gdzie z prawej
strony trasy było widać Bazylikę Mniejszą Nawiedzenia NMP.
Później przejeżdżałam przez Kętrzyn, który nieustannie kojarzy
mi się z piosenką zespołu Brathanki „W kinie, w Lublinie”.
Następnie kierowałam się drogą 650 na Węgorzewo i nie doczytałam
opisu trasy, że mam odbić na Silec, tym sposobem nadłożyłam 10
kilometrów, chociaż wydawało mi się, że znacznie więcej. Kiedy
sprawdzałam na smartfonie położenie GPS okazało się, że
organizator próbował mnie zlokalizować, dawno powinnam się odbić
na punkcie więc mnie szukał, ponownie zachęcił mnie do dalszej
jazdy i powiedział, że czekają na mnie na punkcie. W jednej z
miejscowości poprosiłam o napełnienie bidonu wodą i dostałam
zimną wodę prosto z lodówki. Jak dotarłam do miejscowości Hersz
to nie znalazłam punktu po drodze więc wróciłam się do
miejscowości Sztynort i tym sposobem nadłożyłam ok. 8 km. W końcu
się znaleźliśmy wolontariusze cierpliwie na mnie czekali, było mi
przykro, że tyle czasu zajęło mi dotarcie do nich, ale oni
odpowiedzieli, że mają tutaj ładne widoki a do następnego punktu
mają jeszcze trochę czasu więc nic się nie stało. Zjadłam
kanapkę, batoniki oraz banana, wolontariusz uzupełnił mi bidon z
wodą i dostałam ciasteczka na drogę, bo na następnym punkcie
mogło już nikogo nie być.
4 etap
Droga zaczęła być dla mnie trudna i nużąca, chociaż robił się
wieczór wciąż było gorąco i w pewnym momencie skończyła mi się
woda. Widząc jedną rodzinę, która odpoczywała na dworze
poprosiłam o napełnienie bidonu wodą, gospodyni dała mi wodę i
kawałek ciasta z malinami, poprosiłam też o kawałek arbuza i
herbatę. Chwilkę porozmawialiśmy i pożyczyłam im Bożego
Błogosławieństwa.
Zaczął się wieczór z różnych stron drogi było widać
przepiękny zachód słońca, zrobiłam postój na zmianę stroju.
Założyłam kamizelkę odblaskową do której przypięłam numer a
na głowie pod kaskiem miałam odblaskowego buffa, byłam widoczna,
byłam bezpieczna. Przy kiepskim asfalcie jechałam środkiem drogi i
zjeżdżałam na prawo kiedy słyszałam samochód. Starałam się
trzymać trasy, ale w jednej miejscowości przez dłuższy czas była
kostka brukowa zamiast asfaltu, zaniepokoiło mnie to i włączyłam
telefon żeby sprawdzić trasę. Organizator pytał się gdzie
jestem, była to miejscowość Boćwinka tak samo jak nazwa mojej
ulubionej zupy burakowej z młodych buraków. Organizator powiedział
jedź dalej czekają na ciebie. Dojechałam do punktu ok 23 w nocy,
wolontariusze czekali na mnie w Gołdap kilka godzin i podzielili tym
co im zostało. Zjadłam 2 pomidory, uzupełniłam wodę i w drogę.
5 etap
Gołdap leży tuż przy granicy z Kalingradem, odtąd trasa biegła
przez Puszczę Romnicką lub obok niej drogą położoną najbliżej
granicy. Tutaj jakby gościnność mieszkańców się skończyła,
kilka razy spuszczone psy próbowały mnie zaatakować ale
zwiększenie prędkości skutecznie je odstraszało. Lewe kolano
coraz bardziej zaczęło mi doskwierać, ból stawał się
silniejszy, ale nie poddawałam się i jechałam dalej. W pewnym
momencie miejscowości się skończyły i z dwóch stron była tylko
puszcza, po obydwu stronach były drzewa, nie było widać żadnego
człowieka, podjęłam decyzję nie dam rady jechać dalej, bo kolano
może zostać uszkodzone bezpowrotnie. Po około 260 kilometrach zrezygnowałam z dalszej jazdy.
O pierwszej w nocy zadzwoniłam do kogoś z obsługi biegu podałam swoje położenie i pytam się „Co mam zrobić w tej sytuacji, czy wolontariusze z kolejnego punktu mogliby po mnie podjechać?”, chwila czekania na odpowiedź w następnej rozmowie telefonicznej i negatywna odpowiedź, „To jest 3 godziny jazdy z bazy, więc musi sobie pani radzić, najlepiej cofnąć się do Gołdap i przenocować w hotelu.” Zaczęłam prowadzić rower żeby się nie wychładzać i przesuwać do przodu nagle zobaczyłam nadjeżdżający samochód, pomachałam mu z prośbą o pomoc. Samochód zatrzymał się i wysiadł z niego Litwin, okazało się, że jechał sam, mogłam mu zaufać albo iść dalej na nogach. Próbowałam się z nim porozumieć, ale znał tylko niektóre wyrazy po polsku, nie znał angielskiego w którym mogłam się z nim dogadać a ja nie znałam niemieckiego i litewskiego. Tak jak umiałam wytłumaczyłam mu, że nie dam rady jechać i czy mógłby mnie podwieźć do Gołdap on na to, że jedzie do miejscowości Wiżajny, zdecydowałam się jechać z nim dalej do Wiżajny. Schował mój rower do samochodu, wsiadłam do środka i nagle buchnęła para z przodu samochodu, utknęliśmy w puszczy, bo samochód nie chciał jechać dalej, Litwin miał problemy z chłodnicą dolał wody i czekał aż auto się ochłodzi. W pewnej chwili wyruszyliśmy w drogę. Litwin był bardzo miły słuchał radia z przemówieniem św. Jana Pawła II, poczęstował mnie wodą i swoimi słodkimi bułkami, kiedy dojechaliśmy do miejscowości zaczął mi coś tłumaczyć i dał telefon do ręki z włączoną latarką. Poszliśmy po wodę do studni i chciał żeby mu świecić w głąb studni i później jak przelewał wodę do butelek. Wlał wodę do chłodnicy i szukał nakrętek. Mam zwyczaj zbierania nakrętek włączając się do tej akcji, ale będąc w Reszelu niestety wyrzuciłam nakrętki zamiast je zachować. Wsiedliśmy z powrotem do samochodu i Litwin pyta się czy mi zimno, owszem zaczęłam marznąć miałam na sobie krótkie spodenki i koszulkę z krótkim rękawem, Litwin dał mi swoją koszulę i pojechaliśmy dalej. W miejscowości Wiżajny spytał się mnie gdzie chce wysiąść a ja mu na to, że nie wiem nie znam tego miejsca, ale potrzebuję noclegu. Chwilę jeździliśmy po tej miejscowości i znaleźliśmy tabliczkę „Noclegi” i podany numer telefonu, zadzwoniłam tam około trzeciej nad ranem z pytaniem o nocleg w tej trudnej dla mnie sytuacji. Po drugiej stronie było małżeństwo, które zdecydowało się udostępnić mi nocleg, wytłumaczyli mi gdzie mamy jechać i sami tam dojechali, spotkaliśmy się w umówionym miejscu, chociaż oni nie dowierzali całej sytuacji, myśleli, że ktoś sobie z nich żartuje. Podziękowałam Litwinowi i udałam się do mieszkania. Zrezygnowałam z dalszej jazdy i około 13 przyjechał po mnie tata.
O pierwszej w nocy zadzwoniłam do kogoś z obsługi biegu podałam swoje położenie i pytam się „Co mam zrobić w tej sytuacji, czy wolontariusze z kolejnego punktu mogliby po mnie podjechać?”, chwila czekania na odpowiedź w następnej rozmowie telefonicznej i negatywna odpowiedź, „To jest 3 godziny jazdy z bazy, więc musi sobie pani radzić, najlepiej cofnąć się do Gołdap i przenocować w hotelu.” Zaczęłam prowadzić rower żeby się nie wychładzać i przesuwać do przodu nagle zobaczyłam nadjeżdżający samochód, pomachałam mu z prośbą o pomoc. Samochód zatrzymał się i wysiadł z niego Litwin, okazało się, że jechał sam, mogłam mu zaufać albo iść dalej na nogach. Próbowałam się z nim porozumieć, ale znał tylko niektóre wyrazy po polsku, nie znał angielskiego w którym mogłam się z nim dogadać a ja nie znałam niemieckiego i litewskiego. Tak jak umiałam wytłumaczyłam mu, że nie dam rady jechać i czy mógłby mnie podwieźć do Gołdap on na to, że jedzie do miejscowości Wiżajny, zdecydowałam się jechać z nim dalej do Wiżajny. Schował mój rower do samochodu, wsiadłam do środka i nagle buchnęła para z przodu samochodu, utknęliśmy w puszczy, bo samochód nie chciał jechać dalej, Litwin miał problemy z chłodnicą dolał wody i czekał aż auto się ochłodzi. W pewnej chwili wyruszyliśmy w drogę. Litwin był bardzo miły słuchał radia z przemówieniem św. Jana Pawła II, poczęstował mnie wodą i swoimi słodkimi bułkami, kiedy dojechaliśmy do miejscowości zaczął mi coś tłumaczyć i dał telefon do ręki z włączoną latarką. Poszliśmy po wodę do studni i chciał żeby mu świecić w głąb studni i później jak przelewał wodę do butelek. Wlał wodę do chłodnicy i szukał nakrętek. Mam zwyczaj zbierania nakrętek włączając się do tej akcji, ale będąc w Reszelu niestety wyrzuciłam nakrętki zamiast je zachować. Wsiedliśmy z powrotem do samochodu i Litwin pyta się czy mi zimno, owszem zaczęłam marznąć miałam na sobie krótkie spodenki i koszulkę z krótkim rękawem, Litwin dał mi swoją koszulę i pojechaliśmy dalej. W miejscowości Wiżajny spytał się mnie gdzie chce wysiąść a ja mu na to, że nie wiem nie znam tego miejsca, ale potrzebuję noclegu. Chwilę jeździliśmy po tej miejscowości i znaleźliśmy tabliczkę „Noclegi” i podany numer telefonu, zadzwoniłam tam około trzeciej nad ranem z pytaniem o nocleg w tej trudnej dla mnie sytuacji. Po drugiej stronie było małżeństwo, które zdecydowało się udostępnić mi nocleg, wytłumaczyli mi gdzie mamy jechać i sami tam dojechali, spotkaliśmy się w umówionym miejscu, chociaż oni nie dowierzali całej sytuacji, myśleli, że ktoś sobie z nich żartuje. Podziękowałam Litwinowi i udałam się do mieszkania. Zrezygnowałam z dalszej jazdy i około 13 przyjechał po mnie tata.
Są takie chwile w życiu, że trzeba zaryzykować nie wiesz kim jest
osoba, która stoi po drugiej stronie, powierzasz jej swoje zdrowie i
mienie i nie wiesz co otrzymasz w zamian. Dzięki Bogu miałam udaną
akcję ratunkową i wyszłam z niej cało.
Dziękuję wszystkim, którzy czekali na mnie, wspierali mnie na
trasie, udzielili mi pomocy i zachęcali do dalszej drogi, pozwolili
mi zrealizować moje marzenie: „Przejechać Mazury rowerem”.
Zapewne wiele osób uzna to za porażkę poddać się w takim miejscu
ale ja dotarłam do granicy Polski i granicy moich własnych
możliwości, mam nadzieję, że kiedyś nadejdzie dzień w którym
przekroczę te granice.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz