piątek, 28 kwietnia 2017

Zimowy Bieg Kreta

Coraz więcej imprez sportowych ma swój zimowy odpowiednik. Bieganie czy maszerowanie w dużym śniegu to zupełnie inny rodzaj wyzwania niż poruszanie się w bardziej sprzyjających warunkach.
Kiedy kilka dni przed biegiem zobaczyłam warunki na Śnieżniku postanowiłam biec w traperach... W nocy przed biegiem miałam sen w którym widziałam grupę turystów wspinających się na Śnieżnik o poranku za tymi turystami startowali uczestnicy biegu. W tym śnie widziałam jeszcze kolejkę do toalety i się przebudziłam. Była 2:30 i ciemna noc, nie miałam zbyt wiele do zrobienia to nieśpiesznie zerwałam się z łóżka, w toalecie był spokój na korytarzu nie za dużo ludzi. Zjadłam śniadanko i czym prędzej zeszłam na dół. Spotkałam Przemka, który powiedział, że jest minuta do startu, ale zdążyłam jeszcze na wspólne zdjęcie i w drogę.




Bardzo szybko dotarliśmy na Śnieżnik i owczym pędem pognaliśmy za grupą biegaczy. Nagle grupa zaczęła zawracać i byliśmy na początku. Chwila zastanowienia dokąd biec dalej i nagle wszyscy biegliśmy już w innym kierunku. Czułam się jak Yeti, który musi sadzić duże kroki po śladach innych osób albo wytycza własne ślady w metrowym śniegu. Od czasu do czasu brak równowagi skutkował przewróceniem i spadkiem tempa. W pewnym momencie wszyscy mi uciekli poza jedną parą, która zaczęła sprawdzać trasę: „Jeśli będziemy podążali po śladach to nadłożymy kilometrów. Musimy znaleźć zielony szlak.”. Mateusz odważnie zapuścił się w gęsty las i znalazł zielony szlak, jak pionierzy zaczęliśmy go przecierać. Mateusz jako pierwszy, Gabriela druga i ja za nimi. Chwilę trzymaliśmy się razem aż dogoniła nas jedna zagubiona grupka. W którymś momencie jak zrobiłam postój na zawiązanie butów wszyscy się ode mnie oddali, ale ostatni byli w zasięgu wzroku.
W ten sposób dotarłam do drogi asfaltowej na której próbowałam biec, nie było to łatwe, ponieważ co chwila któryś but rozwiązywał się. Zwycięzca poprzedniej edycji, który był z zagubioną grupką wyprzedził mnie mówiąc, że nadłożyli 7 km, bardzo się ucieszyłam, że kolejna zagubiona grupka dogania mnie, ponieważ nie byłam ostatnia. :-). W niedługim czasie dogonił mnie Kamil, który chciał trzymać się razem na biegu oraz Paweł dla którego miałam być Peacemakerem. Chwilę porozmawialiśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Przez cały czas był śnieg, momentami trochę mniejszy od ok. 20-50 centymetrów i śnieżyca, wiało jak chciało. Robiliśmy krótkie postoje w miejscach gdzie było zadaszenie i tak przemaszerowaliśmy do Lądka Zdrój. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni kiedy w Lądku czekał na nas Przemek, ponieważ planowany postój miał być za Lądkiem i przed Radochowem. Przemek pożyczył mi swoje rękawiczki a moje wziął do wysuszenia w samochodzie, pojedliśmy, popiliśmy i w dalszą drogę ruszyliśmy. Za Lądkiem ponownie się zatrzymaliśmy, pojedliśmy, popiliśmy i w trasę wyruszyliśmy. Za nami był już tylko jeden ostatni zawodnik a w zasadzie ostatni wojownik.
Nie zmieniałam butów, chociaż Five Fingersy czekały w samochodzie, w mokrych traperach stopa nie przemarzała i większą stabilność zachowywała.
Za Lądkiem było łatwiej, góry były niższe i było mniej śniegu aż do całkowitego zniknięcia. Nie biegliśmy za dużo, większość trasy maszerowaliśmy. Trzymaliśmy się w cztery osoby od postoju był z nami Tadek – Ultramen, który wcześniej znajdował się z tyłu. Przy ruinach Zamku Karpień dałam się pozytywnie zaskoczyć poprawionym oznaczeniem szlaku, 0 błądzenia. :-) Za runiami zamku spotkaliśmy zagubionego Andrzeja, który bardzo się ucieszył na nasz widok i dołączył do naszej drużyny. Przy pięciu osobach mieliśmy problem z utrzymaniem właściwego tempa, co chwila czekaliśmy na ostatnią osobę, żeby już nikt się nie zgubił.

Motywacja była następująca: czekała na nas zupa pomidorowa, gorąca, pachnąca
Scena jak z bajki: kociołek, drewienka tylko kot nie palił fajki
Do zupy pajda chleba, czy coś więcej do szczęścia potrzeba?
Organizator na śmiałe zmiany się odważył i kiełbaski na ogniu dla nas usmażył.
Biegacze szczęśliwi, najedzeni o dalszej wyprawie zapomnieli
Wsiedli do samochodu i pojechali do przodu.
Taki morał bajka ma: „Kiedy nie dajesz rady, może ktoś radę ci da?”

Na punkcie z zupą osoba, którą miałam prowadzić jako peacemaker zeszła z trasy bez wyraźnego powodu. Zrozumiałam dlaczego na biegach górskich nie ma peacmakerów. Można komuś pomóc przygotować się do biegu, przemierzyć razem szlaki itp. ale bieg to wyzwanie z którym każdy musi się zmierzyć sam. Osoba, którą miałam prowadzić dwa razy uciekła mi z inną grupą a później nic nie dało go zmotywować żeby przyśpieszyć i traciliśmy tempo... Na biegach ulicznych peacameker trzyma tempo i albo ktoś daje radę je utrzymać albo się odłącza. W górach ciężko mi było zostawić tego chłopaka samego a może właśnie wtedy by zmężniał. Dużo się nauczyłam na tym biegu i kto wie może właśnie to doświadczenie było mi potrzebne?

Od tego punktu trzymaliśmy się w trzy osoby: ja, policjant oraz wojskowy, zestawienie przeciwstawnych charakterów. Lubię od siebie wymagać, ale stawiam granice, nie wszystko za wszelką cenę. Bieg to czas, kiedy możesz podziwiać przyrodę, porozmawiać z innymi osobami, jest czas żeby usiąść i coś zjeść na spokojnie, to czas kiedy możesz mieć przyjemność z podejmowanego wysiłku w którym twój organizm wie, że w podejmowanym wysiłku dbasz o niego a nie doprowadzasz do skrajnego wyczerpania...

Kiedy zbiegaliśmy koledzy mnie wyprzedzali, ale ileś razy im mówiłam „Jak chcecie biegnijcie jesteś w lepszej formie niż ja, ja sobie spokojnie dojdę do następnego punktu.” tak jak ja nie chciałam zostawić biegaczy samych tak oni nie chcieli mnie zostawić samej. W Bardzie Śląskim odezwało mi się kolano, w zeszłym roku kontuzja kolana uniemożliwiła mi ukończenie wyścigu rowerowego, wiedziałam, że muszę zejść na następnym punkcie, żeby nie nadwyrężyć kolana. Kamil na początku podał mi rękę przy wchodzeniu pod górę a później Andrzej pożyczył mi swoje kije. W pewnym momencie zaczęłam mieć problem z koncentracją, polegałam na kolegach, którzy pilnowali szlaku. Dziękuję im z całego serca, że zostali ze mną do końca.
Doszłam do punktu na własnych nogach i ucieszyłam się, że nie mam presji żeby walczyć do końca i nie muszę nic nikomu udowodniać, byłam i jestem nadal bardzo szczęśliwa, że dotarłam do tego miejsca, najdalej ze wszystkich kobiet i mój zeszłoroczny rekord nie został pobity. Kiedy byliśmy już z naszym supportem w ciepłym samochodzie podziwiałam trasę z innej perspektywy, było ciemno, padał śnieg, warunki na trasie znacznie się pogorszyły. Wiem, że koledzy dotarli nad ranem do mety, ale już ich nie widziałam, ponieważ wracałam z innymi kolegami do Wrocławia.
Jest w człowieku taka granica tzw. granica ludzkich możliwości, którą z czasem można przesunąć, ale w danej chwili trzeba umieć zrezygnować.

Zdjęcia pochodzą z prywatnej galerii osób organizujących i wspierających bieg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz